2009-07-12

HRABAL W HANOI, LAO-TSE W SAJGONIE

„(..) i oto zrozumiałem, że na świecie w ogóle nie ma znaczenia, jak co się skończy, ale wszystko jest jedynie życzeniem i chęcią, i pragnieniem podobnym do imperatywu kategorycznego Immanuela Kanta, który ćwierć wieku temu objawił mi się tutaj, na placu Karola, kiedy deszczową nocą kupowałem kiełbaski z rożna, a stara sprzedawczyni grzała sobie ręce nad rozżarzonymi węglami.”
Bohumil Hrabal, „Zbyt głośna samotność”, s. 50

“Stillness and tranquillity set things in order in the universe”
Lao-tzu, “Tao Te Ching” (Ch. 45)

Kiedy pakowałam swoje warszawskie życie do kartonowych pudeł, wpadło mi w ręce zabytkowe, podziemne (Wydawnictwo Krąg, Warszawa 1982) wydanie „Zbyt głośnej samotności”. Pomyślałam, książeczka trudna w czytaniu bez szkła powiększającego, ale może być na czasie i mała, cieniuchna, łatwo się będzie pozbyć... 1 czerwca przyleciałam do Hanoi z Hrabalem w plecaku. Czytam. Na ławce przy Zachodnim Jeziorze albo przy najlepszej kawie na świecie w kolejnej kawiarni Nguyena jakiegośtam na rogu, albo na kanapie u Chrisa, który cierpliwie gości mnie w Hanoi przez blisko dwa tygodnie, nie licząc wypadu do Zatoki Halong i w góry Hoang Lien Son. Bohater Hrabala za swojego mędrca-przewodnika wybiera Lao-tse. A ja nie wybieram lektur, tylko one mnie, więc w bibliotece Chrisa wygrzebuję co? Oczywiście „Tao Te Ching”. Robię kopię (potem odkrywam linka: http://academic.brooklyn.cuny.edu/core9/phalsall/texts/taote-v3.html). Wojny, ustroje, walki szczurów w podziemiach, młodość, starość, wszystko toczy się swoim kolistym rytmem. I w ogóle nie ma znaczenia, jak co sie skończy. Bezruch i spokój? Pełnia przeciwieństw yin i yang? Droga, a nie cel?

“Weapons are instruments of fear; they are not a wise man’s tools” (Ch. 31)

„Niebiosa nie są humanitarne, ani człowiek humanitarny nie jest”. Czytam o masakrach, jakie urządzali Amerykanie Wietnamczykom, ile bomb zrzucili, ile ton chemikaliów, napalmu, ile to kosztowało. Czytam, ile kobiet zostało zgwałconych, ile starców i dzieci zamordowanych. Czytam, jak cierpiała ludność wiejska, jak walczył Viet Cong z Ameryką, jak walczyła Północ z Południem, jak Północ prześladowała Południe po zjednoczeniu. Czytam jak kobiety, które urodziły mieszane wietnamsko-amerykańskie dzieci, cierpiały ostracyzm społeczny i biedę po wojnie. Czytam o zdeformowanych powojennych noworodkach z ziem, gdzie Amerykanie użyli chemikaliów... Oglądam w Cu Chi tunele, kopane niemal gołymi rękami na Francuzów, pomysłowe pułapki na amerykańskich żołnierzy, recykling odpadów po armii amerykańskiej doprowadzony do perfekcji, żadna puszka po coca-coli się nie marnowała, żaden niewypał, nawet amerykańskie mydła używali do zmylenia psów, które miały wywąchiwać wejścia do tuneli. Słucham przewodnika, który opowiada swoją historię. Tu, w Cu Chi, się urodził (pokazuje ulicę), stąd ojciec zabrał go do Sajgonu, tu wrócił jako dwudziestojednolatek w 1968 służyć w Viet Congu (zna tunele z autopsji), tu został ranny (pokazuje bliznę na ramieniu, drugą ma na nodze), tu się ożenił, tu urodził mu się syn, tu zmarła mu żona, śpiewa żołnierskie piosenki, pełne dumy i patriotyzmu, specjalnie je przetłumaczył na angielski, żebyśmy zrozumieli... Na koniec wycieczki można sobie postrzelać z karabinu...

“That is why a victory must be observed like a funeral” (Ch. 31)

A jednak ręka mi zadrżała, w końcu kawał historii ląduje w koszu. Może powinno trafić do muzeum… Ale jak się podróżuje i szanuje swój kręgosłup, to trzeba się rzeczy pozbywać. Pozbywam się więc Hrabala, jak mnie pouczył Lao-tse. Jak i świat pozbywa się co jakiś czas rożnych ideologii, systemów politycznych i religii. Komunizm się w niektorych krajach skończył, chociaż mało kto wierzył w tych krajach, że się skończy. Demokracja i kapitalizm też podzieli ten los, chociaż trudno to sobie wyobrazić. Być może skończy się rewolucją, którą wywoła powiększająca się w ogromnym tempie rzesza biedoty. A potem skończy się rewolucja, chwilę po tym, jak załopoczą na wietrze świeżo odzyskane prawa i wyschnie krew burżujów. A nadzieja, że coś się zmieni być może jest jedynie życzeniem rodem z imperatywu kategorycznego Kanta…
Przyglądam się miłemu z pozoru mariażowi komunizmu z kapitalizmem. Zastanawia mnie, czy i w Wietnamie wychodzą podziemne wydawnictwa. Jak tu ludzie radzą sobie z brakiem wolności. Niby wszystko ładnie, biznesy się kręcą, produkt krajowy brutto rośnie, ale korupcja i nepotyzm kwitną, bilbordy z wujkiem Ho, gołębicami i dziewicami obok reklam proszku do prania, hasełka na czerwonym tle, wysławiające zapewne nasza piękną mlekiem i miodem płynącą socjalistyczną ojczyznę oraz wspaniałą partię jedyną, która bez wątpienia pilnuje, aby nasze skośne twarze były grzeczne i w szeregu. O ile w Polsce za komuny wszyscy czuli się spiskowcami, tu nie ma takiej energii. A może się ukrywa w tunelach...

“Others have more than they need, but I alone have nothing” (Ch. 20)

Hrabal pisze o świecie starego prasowacza, który za sprawą wielkiej automatycznej prasy odchodzi w przeszłość. Wietnam się modernizuje. Buldożery zmiatają kolonialne kamienice, a na ich miejsce stawiane są pałacykodomki z balustradkami, kolumienkami i lustrzankowymi oknami… Bez cienia refleksji, za to pewnie przy pomocy niezłych łapówek, masakrowany jest krajobraz. Całe wsie są wysiedlane bez należytych odszkodowań, bo się budują drogi i betonowe hotele. Antena satelitarna i telefon komórkowy to wyznaczniki „pewnego” poziomu. Cały kraj siedzi przed telewizorem i ogląda jedną mydlaną operę za drugą. Konsupmcja, komercja, zasyfianie środowiska naturalnego…
I mogą sobie ci z Pierwszego Świata buzie wydymać z niesmakiem, a tu nikogo to nie obchodzi, nikt się tu smakiem nie przejmuje. Nie to co u nas, w Polsce, gdzie co najmniej jeden poeta – a wielkim poetą był i miał niebo gwiaździste nad sobą, a prawo moralne w sobie – był przekonany, że jednak smak się liczy. Tu najważniejsze jest, żeby się wybielać, nie wyróżniać i gdzieś przynależeć. I nikomu nic do tego, jakkolwiek nie byłoby żal „koników na drucikach” i wszystkich ładnych, burżuazyjnych domków, jakkolwiek także wielkie byłyby ciągoty niektórych większych krajów do zaprowadzania demokracji (ludowej czy kapitalistycznej, do wyboru, do koloru)… Tak to przez niewiele ponad pół wieku zmiotło ze sceny monarchię feudalną, Francuzów, Amerykanów, zapanował komunizm, potem radośnie dołączył kapitalizm, a wszystko to zapewne z ludzką twarzą. Została dobra kawa, zgubny nałóg palenia tytoniu i bagietki.

“Give up learning, and put an end to your troubles” (Ch. 20)

I oto zrozumiałam, że w ogóle nie ma znaczenia, jak mi się ta podróż skończy, a cała reszta jest jedynie zbyt głośnym przywiązaniem do kartezjańskiego „myślę więc jestem”, który niemal ćwierć wieku temu wtłaczali mi do głowy wśród wydm i sosen nadwiślańskich, ale od którego (słusznie poniekąd) zwabiona pierwszym wiosennym słońcem oddalałam się wagarować w Lasku Bielańskim oraz pić piwo w kawiarni piątej kategorii „Oleńka” na rogu Marymonckiej i Podleśnej, gdzie stary cieć podawał mi numerek do obowiązkowej szatni z wyrazem śmiertelnego znudzenia na twarzy.

Król popu nie żyje. Przekraczam granicę Kambodży.

---

No comments: